poniedziałek, 27 stycznia 2014

Eight

Budzę się o świcie. Spoglądam na drobiny kurzu, które wirują w promieniach słońca. Przez chwilę czuję się całkiem swobodnie. Jest mi tak dobrze w ciepłej, puszystej pościeli. Świetliste refleksy upiększają mój pokój. Światło słońca wywołuje delikatne łaskotanie na mej skórze. Tonę w upragnionej, bajecznej ciszy i spokoju. Po paru sekundach błogiej nieświadomości, dochodzę jednak do smutnej prawdy.
Jestem skazana na śmierć.
Może nie byłoby to aż tak tragiczne, gdyby nie to, że chcą zamordować również mojego brata. Ból przeszywa mą klatkę piersiową. Czuję jak niewidzialne ostrze przebija mi skórę i tnie głęboko. Krew sączy się obficie, ścieka na podłogę. Umieram w duszy. Umieram ze świadomością, że nie dam rady mu pomóc.

Dzisiaj jest pierwszy dzień szkolenia. Trybuci mają 3 dni na zdobycie i poprawienie swoich umiejętności potrzebnych do przetrwania oraz zamordowania przeciwników na arenie.
Ostatniego popołudnia będziemy zmuszeni zaprezentować swoją wiedzę i zdolności przed organizatorami igrzysk. Czuję ukłucie strachu w mym żołądku na samą myśl o spotkaniu swoich przeciwników. Dziś jeszcze bardziej utwierdzę się w przekonaniu o mojej beznadziejności i bezradności.
Podnoszę się z łóżka i idę do łazienki. Mam zamiar wziąć szybki prysznic, jednak, gdy targana gorącymi strumieniami wody, czuję zapach truskawkowego płynu, postanawiam posiedzieć trochę dłużej. Zawsze reaguję tak na truskawki. Może dlatego, że tylko raz w życiu jadłam te pyszności?
W końcu zmuszam się do opuszczenia kabiny. Po osuszeniu ciała ubieram się jak zwykle w ciemne rzeczy. Tym razem spodnie są granatowe. Sweter, co prawda nadal czarny, długi do ud i rozpinany, ale pod spód zakładam czarną koszulkę z jakimiś geometrycznymi kształtami. Spoglądam w lustro z obrzydzeniem. Skoro dzisiaj zamierzam ciężko ćwiczyć, postanawiam zapleść sobie warkocza. Oczywiście staram się, aby nachodził na moje uszy, bo są one okropne i bardzo ich nienawidzę...
Ech… Mam tyle kompleksów, tyle wad i negatywnych cech. Żal mi siebie.
Wychodzę z pokoju w okropnym nastroju. Jestem wściekła i oburzona niesprawiedliwością świata. Ludzie ładni mają o wiele łatwiej.
Siadam przy stole w jadalni i witam skinieniem głowy Lauren Bell oraz Victora. Na Canea tylko spoglądam kątem oka. Częstuję się sałatką warzywną i bułką. Wypijam cudo, jakim jest gorąca czekolada, po czym padam na fotel niedaleko stołu z miską ciasteczek w dłoniach.
- A więc dzisiaj odbędą się treningi – słyszę obojętny i ironiczny głos naszego mentora. – Victorze, pamiętaj, aby jak najlepiej się zaprezentować. Przestrasz swoich przeciwników. Ale… No dobrze. Najpierw powiedz mi, w czym jesteś świetny.
- Ekhmm.. Eee… Myślę, że w walce wręcz idzie mi całkiem przyzwoicie. Ćwiczyłem kiedyś w domu z moimi braćmi.
- Co takiego? – Przerywam mu i odwracam się w jego stronę. Z ust prawie wypada mi ciasteczko. Jestem w szoku. Pierwszy raz o tym słyszę. Dlaczego mi o tym nie powiedzieli?! Może ja również chciałam podszkolić walkę?!
- Walka wręcz, mówisz? – Czerwono włosy nawet nie zaszczyca mnie spojrzeniem. Ignoruje moją osobę. I dobrze. Nie potrzebuję go.
- Myślę, że dobrze szłoby mi również z mieczem albo czymś takim, ale pewnie przeceniam swoje możliwości – opowiada, drapiąc się w głowę, spuszcza wzrok zakłopotany.
- Spraw, aby się ciebie bali. Pochwal się tym, co potrafisz.
- Moim zdaniem to głupota – rzucam niedbale w jego stronę, uśmiechając się bezczelnie.
Cane piorunuje mnie wzrokiem.
- Może księżniczka uzasadni swoje myślenie? – warczy na mnie.
Pytanie wytrąca mnie z równowagi. Ja mu dam, do cholery, „księżniczkę”.
- Nie wiem jak zwyciężyłeś swoje igrzyska. Myślę, że miałeś po prostu szczęście i tyle – odparowuję.
Widzę jak jego twarz robi się czerwona z gniewu. Wraz z jego włosami jego głowa wygląda jak ogromny pomidor.
- Victor nie słuchaj tego skończonego idioty – oznajmiam beztrosko.
- Lyall! Jak ty się zachowujesz, młoda damo! – Lauren Bell fuka na mnie.
- Żadna ze mnie dama. Ale wiem swoje.
- Nic nie wiesz – wścieka się Cane.
- Myślę, że pokazywanie swoim przeciwnikom swoich umiejętności jak na talerzu to czysta nieodpowiedzialność. Dzięki temu nie będziemy mogli ich zaskoczyć. Będą znali nasze silne punkty!
Mężczyzna milczy, ale słyszę jak prycha gniewnie. Chce mi się śmiać.
- I co? Czyżbym źle myślała?
- Tak. Myślisz, że ukrywając wszystko, masz szansę na sojusz?
- Uważam, że i tak jej nie mam. Nie pamiętam, kiedy ostatnio ktoś z naszego dystryktu zgadał się z kimś na arenie. Poza tym sojusze to też w pewnym stopniu debilizm. Dlaczego mam je zawierać z najsilniejszymi przeciwnikami? Przecież i tak będziemy musieli w końcu go zerwać! Co potem? Walka z tak potężnymi zawodnikami nie ma sensu. I tak przegram. Ale… - w głowie świta mi wspaniały plan. – A gdyby zbratać się ze słabszymi? W grupie może bylibyśmy w stanie zabić niebezpiecznych wrogów! A gdy nadszedłby czas na rozwiązanie sojuszu… Może miałabym jakieś szanse na ich pokonanie? – Uśmiecham się do siebie. Pierwszy raz wpadłam na tak dobrą myśl. Jestem z siebie dumna.
- To nie taki głupi pomysł, siostra – Victor jest pod wrażeniem. – Od kiedy ty używasz mózgu, rudzielcu?
- Och spadaj, pajacu – burczę, jednak szczerzę zęby w uśmiechu.
- Widzę, że zawsze wiesz lepiej, cwaniaro. A więc powodzenia życzę – mówi Cane sarkastycznie, po czym opuszcza pomieszczenie.
- Dlaczego to robisz?! – krzyczy na mnie Lauren. – To Twój mentor! Nie chcesz mieć w nim wroga, wierz mi!
- Nic nie poradzę na to, że jego głupota mnie rozśmiesza. Nie żebym była jakimś geniuszem myślenia, ale jednak to wszystko wydaje się być oczywiste…
- Nie wiesz, co wyprawiasz! – wrzeszczy piskliwie. Siedzimy w milczeniu przez parę minut, po czym kobieta oznajmia cicho:
 – Przygotujcie się, bo za pół godziny zaczyna się trening.
Nie ruszam się z miejsca. Wcinam ciasteczka i czekam aż 30 minut wreszcie upłynie. W końcu widzę Victora, który wraz z Lauren rusza w stronę windy. Podnoszę się i idę w ich kierunku.
Przez chwilę przestałam myśleć o strachu, jednak teraz znowu czuję niepokój. Udajemy się do sal treningowych, które znajdują się w podziemnych kondygnacjach budynku. Gdy drzwi się otwierają, widzę ogromne pomieszczenie wypełnione wszelkimi rodzajami broni oraz torami przeszkód. Zauważam prawie wszystkich zawodników. Pocieszam się myślą, że nie jesteśmy ostatni. Za nami dochodzą jeszcze dwie pary. Przyczepiają mi do ramienia lśniącą dziewiątkę, po czym ustawiam się wraz z bratem obok innych trybutów.
Przed nami staje umięśniona kobieta o męskich rysach twarzy. Ma na imię Gail. Objaśnia nam zasady oraz szczegóły szkolenia. Możemy swobodnie poruszać się po sali, obojętnie, po jakich stanowiskach – wszystko zależy od naszych upodobań. W żadnym wypadku nie możemy angażować się w jakiekolwiek symulacje walki z innymi trybutami, gdyż mamy do tego specjalnych asystentów.
Gail zaczyna odczytywać listę stanowisk. Wychwytuję parę szczególnie interesujących. Na przykład strzelnica (nigdy nie trzymałam łuku w dłoniach, zawsze chciałam tego spróbować), stanowisko do kamuflażu, czy oczywiście noże. Z chęcią porzucałabym trochę w manekiny, jednak sama wyznaczyłam sobie granicę. Nie zamierzam się do nich zbliżać.
Spoglądam ukradkiem na innych zawodników. Jestem jedną z najwyższych dziewczyn, nawet paru chłopców mi nie dorównuje. Jednak, co mi to daje? Jestem tylko niezdarna i potrzebuję więcej miejsca, aby się ukryć. Totalna beznadzieja.
Gail nareszcie kończy. Wszyscy rozchodzą się po sali. Przez chwilę obserwuję zawodowców.
Trybuci z jedynki i dwójki najbardziej mnie przerażają. Trzymają się razem, wiadomo, że zawrzą ze sobą sojusz. Dziwi mnie jednak postawa chłopca i dziewczyny z czwórki. Dlaczego stoją jak najdalej od nich? Samotnie udają się w stronę stanowiska z rozpoznawaniem jadalnych roślin. Wydają się być ze sobą zżyci. Trzymają się bardzo blisko, niemal stykają ramionami, co jest oczywiście bardzo zaskakujące wśród trybutów. Czy są razem? Jeśli tak, to świat jest naprawdę okrutny.
Zastanawia mnie również blondynka z ósemki. Na początku poraził mnie jej wygląd. Jest śliczna. Potem jednak zauważyłam jak z potężną siłą rzuca w stronę manekinów oszczepem i przebija je na wylot z bardzo dużej odległości.
Victor szturcha mnie w ramię i ruszamy w stronę stanowiska z ustawianiem sideł.

3 komentarze:

  1. Wszystko bardzo dokładnie opisane. Lyall jest przebiegła jak ten rudy lis :D
    Rozdział świetny i się wciągnęłam a tu nagle... K O N I E C... oj nie ładnie tak robić, nie ładnie... Czekam na następny rozdział, który mam nadzieję prędko się pojawi
    Pozdrawiam i weny życzę.
    Marchewa

    OdpowiedzUsuń
  2. Rozdział, ja to zwykle bywa bez zarzutu, nawet nie zauważyłam, że już się kończy, bardzo mnie wciągnęło.
    Nie wiem, jak ty to robisz, ale za każdym razem gdy czytam twoje opowiadanie czuje się jakbym siedziała, gdzieś z boku i wszystko obserwowała, czuje się obecna przy tych wydarzeniach, co jest na prawdę świetne, jak ja Ci zazdroszczę tego talentu.
    Co do Lyall trzeba przyznać, że jest dość sprytna, ciekawe czy uda jej się zawrzeć jakiś sojusz, że słabszymi, może, tylko musi spróbować być dla nich miła to będzie wszystko dobrze. :P
    Już teraz zastanawiam się jaka arena na nich czeka, co się takiego narodziło w tej twojej główce :D
    Nie przynudzam już.
    Ja cię teraz najmocniej jak się da ściskam przez laptop, a ty się chociaż uśmiechnij, myśląc jakim cudem chce to uczynić. :*
    Pamiętaj, uśmiech :D
    Pozdrawiam gorąco <333

    OdpowiedzUsuń
  3. witaj, widzę, że czytasz blogi o Igrzyskach, tak więc... zapraszam! :)


    Na dożynkach rozpoczynających siedemdziesiąte trzecie Igrzyska Śmierci na trybutkę zgłasza się szesnastoletnia Taylor Cassidy, i nikt właściwie nie ma zielonego pojęcia, dlaczego. Jak powtarza jej mentorka, Elsa Kendrick, dziewczyna nie jest ani ładna, ani silna, ani przesadnie sprytna, i przypuszczalnie, jeśli nie zdobędzie sympatii sponsorów, zginie pierwszego dnia. A Taylor wcale nie uśmiecha się pomysł zdobywania czyjejkolwiek sympatii, szczególnie Kapitolińczyków, którymi jawnie gardzi. Swojej mentorce mówi wprost – nie zgłosiła się po to, aby wygrać igrzyska, tylko, aby uświadomić mieszkańcom Kapitolu, że nie wszyscy będą grali tak, jak im się zagra – nawet w obliczu nieuchronnej śmierci.

    pozdrawiam! 73-hunger.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń

Jestem naprawdę wdzięczna za wszystkie opinie. Pozdrawiam. :)

Obserwatorzy