W końcu docieramy do Kapitolu – stolicy państwa Panem.
Nie jestem w stanie myśleć jak jest potężny, jak swym
ogromem wzbudza we mnie przerażenie. Jestem tylko małym człowiekiem, który nic
nie osiągnie. Mój los jest z góry przesądzony, prawdopodobnie także życie mego
brata wisi na włosku. Zamykam na chwilę oczy, oddycham powietrzem, które wydaje
mi się przesiąknięte sztucznością, odliczam, do 10, aby się uspokoić.
Wspomnienia atakują mnie z zaskoczenia. Uderzają we
mnie z impetem. Mam wrażenie, że tracę umiejętność prawidłowego przyswajania
tlenu.
Siedziałam przy stole wraz z babcią, która z godną
podziwu cierpliwością, starała się nauczyć mnie szyć, haftować, cerować.. Cóż..
Mogę powiedzieć, że szło mi wyjątkowo beznadziejnie. Każdą rzecz, którą
starałam się naprawić, dodatkowo psułam i tylko marnowałam materiały. Biedna
babcia musiała siedzieć do późna w nocy, aby wszystko po mnie popoprawiać. W
końcu zrezygnowana rzuciłam nici i igły na stół, oparłam łokcie o blat i
ukryłam twarz w dłoniach.
- Jestem do niczego – powiedziałam ponurym głosem.
- To dopiero początki – odpowiedziała kobieta ze
stoickim spokojem.
- Nie. Ja się poddaję. Lepiej weź Amargeina. On ma
rękę do takich prac. Ja się nie nadaję.
- To prawda. Chłopiec lepiej potrafi zaszyć dziurę w
skarpetce od ciebie – przyznaje w końcu, uśmiechając się. – Ale to nie powód
żeby się poddawać. Kiedy będziesz miała męża, dzieci…
- Nie ma mowy – warczę na nią. – Ile razy już Ci to
mówiłam?!
- Kiedyś się do tego przekonasz – odparła.
- Nienawidzę miłości. To stek kłamstw. Bzdury. Kiedy
ktoś w końcu przyzna mi rację? – pytam zirytowana.
- Kiedy znajdziesz chłopca…
- Nie. Nie rozumiesz, co to znaczy nie? – Podniosłam
głos.
- Jeśli wolisz dziewczyny, to wiedz, że nie mam nic
przeciwko…
- Nie! – krzyknęłam, przerywając jej. – Fuj –
wzdrygnęłam się i podniosłam z krzesła. – Błagam cię babciu, nie dobijaj mnie.
Kobieta uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Zmarszczki na
jej twarzy pogłębiły się, jednak dzięki jej jaśniejącym oczom nadal wyglądała
ślicznie.
- Nawet, jeśli… - zaczynam – ale wiadomo, że tak nie
będzie, nie chciałabym wydać dzieci na ten świat.
Milczała.
Zaparzyłam wodę i wlałam do ulubionego kubka,
dorzuciłam parę listek mięty. Babci zrobiłam kawę, która moim zdaniem smakuje
jak pomyje. Ale skoro lubuje się w takich rzeczach, to, czemu nie?
Gdy ponownie zasiadłam do stołu, do pokoju wbiegł
Victor, który wraz z maleńkim Rennym zaczął podskakiwać w maleńkiej kuchni.
Blond czuprynka maleńkiego chłopca wzbudziła we mnie dziwne wzruszenie.
Amargein wychylił się zza drzwi i spojrzał niepewnie w naszą stronę. Rude włosy
opadły mu na czoło. Odgarnął je dłonią, dzięki czemu mogłam ujrzeć jego
śliczne, duże oczy.
- Chodź do nas – mówię do niego, szczerząc zęby w
uśmiechu. – Pokażesz mi jak to się robi? Od godziny próbuję prawidłowo zaszyć
skarpetkę.
Uśmiecha się lekko, nieśmiało. Wchodzi z pochyloną
głową i siada na krześle obok. Wyciąga dłoń po nić i igłę. Obserwuję jego
delikatne i chude rączki. W ciągu paru minut naprawił skarpetki, moją koszulkę
i zszył dziurę na kolanie w spodniach Renny’ego.
- Bardzo ładnie, Amargein – pochwaliła go babcia.
Zmierzwiłam mu włosy dłonią i lekko dźgnęłam w bok
palcem.
- Uśmiechnij się, mały – mówiłam do niego.
Ku mojemu zdziwieniu spojrzał na mnie bystrymi oczyma
i powiedział cicho, ze smutkiem.
- Kapitol ma wszystko, czego potrzebuje. My nie mamy
nic.
Kuchnia pogrążyła się w ciszy. Victor, ku nie
zadowoleniu Renny’ego, przestał skakać. Na jego twarzy pojawiło się
zmartwienie. Babcia pokiwała głową, jednak nic nie powiedziała.
Gdy ponownie utkwiłam wzrok w chłopcu nadal
intensywnie się we mnie wpatrywał. Nie wiedziałam, co mam mówić. Nie mogę
przyznać mu prawdy, bo co by się z nim stało, gdyby zaczął wygadywać takie
rzeczy przy innych ludziach? Ale też nie mogłam na niego krzyknąć, że opowiada
bzdury. Milczałam, Amargein jest mądry. Nie naraziłby nas na niebezpieczeństwo.
Nie powiedziałby takich rzeczy publicznie.
- Chodź tu do mnie – powiedziałam po chwili. Wskoczył
mi na kolana, przytuliłam go. Upił łyk mojej herbaty i wtulił się w moją klatkę
piersiową.
Wkrótce za oknem zrobiło się ciemno. Zapaliłam parę
świec, abyśmy nie siedzieli, pogrążeni w ciemności. Niestety prąd, dostarczają
nam tylko na wyjątkowe okazje. Na co dzień musimy żyć pośród wątłych światełek
świec. Ponownie uderza mnie niesprawiedliwość naszej władzy.
Powracam do rzeczywistości. Chcę mi się płakać. Tak
bardzo za nimi tęsknię…
Jednak nie czas na słabość. Pociąg powoli wtacza się
na stację. Widzę dziwnie ubranych ludzi, którzy prawdopodobnie rozpoznają
pociąg wypełniony trybutami. Zaczynają machać w naszą stronę i wskazywać
palcami. Patrzę w ich stronę z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Nie mogę okazać
obrzydzenia, jakie do nich czuję. Muszę myśleć o Victorze. On mysi zwyciężyć i
on zwycięży.
Spoglądam na niego, widzę grymas na jego ustach.
-Victor – zwracam na siebie jego uwagę. – Uśmiech.
Patrzy na mnie jak na wariatkę.
- Zaufaj mi – mówię i szczerzę zęby. Mam nadzieję, że
wygląda to naturalnie, a nie jak uśmiech szaleńca, który ma ochotę powybijać
ich wszystkich, co do nogi.
Z początku nie reaguje, dopiero po paru chwilach jego
wargi drżą i przybierają postać zniewalającego uśmiechu. Nie ma co się z nim
równać. Ja tylko szpecę jego wizerunek. Odsuwam się od okna, pozostawiam go sam
na sam z publicznością.
Pociąg w końcu wjeżdża na peron, chłopak odwraca się i
pyta, zgrzytając zębami:
- Po co? Powiedz mi, dlaczego mam udawać, że ich
wielbię? Nienawidzę ich z całego serca. Wszystkich. Zwłaszcza prez…
Przerażona unoszę palec do ust. Zamyka się. Dopiero po
chwili zaczyna rozumieć. Wszędzie mogą być kamery, podsłuch i Bóg wie, co
jeszcze. Gdybym zareagowała szybciej…
Wiem, co chciał powiedzieć. Pozornie niegroźne zdanie,
ogromnie niebezpieczne.
Zwłaszcza prezydenta.
Prezydenta Snowa.
Aidan Snow – pomazaniec szatana.
To staruszek, który ledwo trzyma się na nogach. Długie
siwe włosy opadają mu na ramiona, twarz tonie w zmarszczkach, bliznach. To on
zdecydował o Głodowych Igrzyskach. To on je stworzył. To on ma na sumieniu
śmierć tylu niewinnych dzieci.
Ponoć w dniu ustanowienia Głodowych Igrzysk urodził mu
się syn. Boże, jak do tego doszło, że taki stary dziad spłodził syna? Nieważne…
Nie chcę w to wnikać. W każdym razie jego urodziny przypadają w dniu tego „święta”.
Dziś ma 23 lata, tak jak i przypadają 23 Głodowe Igrzyska. Z tego, co
słyszałam, nazywa się Coriolanus i jest kandydatem na następnego prezydenta.
Czy będzie równie okrutny jak jego ojciec? Chyba nie może być jeszcze gorzej..?
Bardzo fajny prezent na święta z tego rozdziału :P
OdpowiedzUsuńChoć w pierwszym momencie musiałam sobie przypomnieć na czym stoję z rozdziałami, ta moja słaba pamięć.
Ciekawie udało Ci się wpleść w to wspomnienie jak wygląda ten świat i jaką władze ma Kapitol.
rozdział wydawał mi się dość krótki, ale może było to spowodowane dość sporą ilością dialogu w tym rozdziale.
Mam nadzieje, że akcja potoczy się dość sprawnie i już za 2-3 rozdziały będzie na arenie :D
Jeszcze raz Wesołych Świąt i niech ten przyszły rok będzie jeszcze lepszy od poprzedniego
Uśmiechnij się :**
Świetne opowiadanie... niedawno skończyłam czytać kosogłosa i tak brakuje mi "Igrzysk.." jednak całe szczęście znalazłam twojego bloga... Jest cudowny! zaraz lecę czytać twoje kolejne rozdziały... wciąga... a twój styl pisania jest podobny do stylu samej Suzane :) Cz ty aby na pewno nie jesteś jej krewną?? :D
OdpowiedzUsuńPozdrowionka od Marchewy♥